czwartek, 20 listopada 2008

Janowi Machulskiemu


Mam dylemat czy poruszać ten temat w tak smutnym dniu, ale najnormalniej w świecie nie mogę się z tym pogodzić. Wczoraj w oczekiwaniu na mecz z Irlandią stukałem sobie po kanałach i na TVP 2 trafiłem na galę nagród tygodnika Gala (!!!!). Zupełnie nie wiem o co tam chodziło, ale osoby za to odpowiedzialne powinny skończyć przed sądem ds zbrodni przeciw kulturze polskiej. Po pierwsze jakim prawem w publicznej telewizji ktoś przez godzinę w trakcie najlepszego czasu antenowego reklamuje swoją prywatną gazetę (?). Po drugie widok w jednym rządku laureatów Krzysztofa Pendereckiego i jakichś aktorek (?) serialowych o których po roku tylko najbliższe osoby będą pamiętać. LUDZIE CZY WY NIE MACIE WSTYDU? JAKIE SĄ GRANICE WASZEJ ZUCHWAŁOŚCI? Kultura osiąga poziomy tak niskie, że aż trudno sobie je wyobrazić. Do tego jeszcze odchodzą najwięksi. Kto po nich będzie ciągnął ten wózek?

Chyba od śmierci mojego dziadka nie było odejścia, które tak bardzo by mnie poruszyło. Właściwie nie wiadomo za co Panu Janowi stawiać pomniki. Czy za to, że był jednym z najwspanialszych aktorów? Czy też za to, że wychował całe pokolenia innych Wielkich.?A może za to, że był najsympatyczniejszą, najradośniejszą i najcieplejszą osobą publiczną? Nie będę przywoływał ról bo wszyscy je doskonale znamy i nigdy nie zapomnimy. Dla mnie samego najważniejszym jest chyba, że był to taki typ człowieka, który wygenerował takie pokłady ludzkiej życzliwości, że odbiło się to echem z pewnością w każdym zakątku świata. Blog jest muzyczny więc chciałbym jego pamięć uczcić jakimś utworem. W pierwszej chwili przychodzi do głowy motyw z Vabanku, ale daruje sobie to. Po pierwsze oczywiste, po drugie wcale moim zdaniem nie oddaje nastroju tej chwili, a po trzecie mimo wyjątków są to ripy z winyli których jestem właścicielem. Wybrałem więc It never entered my mind Milesa Davisa z płyty Workin. Wybrałem tak dlatego, że mimo wszystko Pan Jan zawsze będzie kojarzony z trąbką a tego instrumentu w utworze, który chce wam zaprezentować nie brakuje. Utwór jest piękny, momentami smutny, ale tylko troszkę. Głównie jest pełen pasji, spokoju i spod tego smutku wybija się optymizm. Wszystko takie jak Pan Jan.

Miles Davis - It never entered my mind

sobota, 8 listopada 2008

Lekcja organizacyjna i przepisy BHP na lekcji WF-u


Będąc rozbestwionym imprezami i sytuacją w której przez cały wieczór mam do czynienia z hitami ostatnimi czasy straciłem ochotę na wizyty na jakichkolwiek koncertach (nie licząc Natu na Openerze nie podobało mi się literalnie nic). Komety to jednak inna para kaloszy. Zespół którego koncertów zaliczyłem chyba najwięcej i zawsze było cudownie. Nie inaczej było wczoraj. Z tą tylko różnicą, że od poprzedniego razu minęło trochę czasu i wygląda na to, że przybyło mi oleju w głowie bo teksty docierały we mnie jeszcze głębiej niż zawsze. Nigdy specjalnie nie przywiązywałem wagi do przekazu w muzyce, ale tutaj nie sposób zmilczeć. Komety jak żaden inny zespół (reszta jest przynajmniej 3 klasy niżej) potrafią opowiadać o życiu mojego pokolenia. Bez trucia, zadęcia, pretensji. Po prostu fajnie. A muzyka? Miód. Są ballady, jest sieka kiedy trzeba. Wielkie dzięki Lesław.

Komety - Spotkajmy się pod koniec sierpnia

piątek, 7 listopada 2008

Propedeutyka Calypso



Na początek 3 powody dla których powstał ten wrzut. 1 oczywisty - jesień i konieczność doładowania akumulatorów, 2 - do kin wchodzi właśnie nowy Bond, a prawdopodobnie dla 95 procent naszego społeczeństwa jedyną stycznością z calypso (nie licząc ulubionych lodów mojego świętej pamięci dziadka) był kawałek Under the mango tree z jednego z najlepszych filmów w serii tzn. Dr No, 3 - kupiłem sobie za 5 złotych na allegro kolejną płytkę z kawałkami w tym najdoskonalszym tanecznie gatunku (znowu wyjdę na buraka, ale nie słyszałem o żadnym innym dj-u w Polsce który grałby calypso - nie mówie tu o współczesnej karykaturze soca, która ma z korzenną muzyką tyle wspólnego co disco polo, więc jeżeli znasz kogoś takiego to daj znać - wymodzimy jakąś wspólną imprezę) i jestem totalnie podjarany. Lekko przejadłem się obiadem więc nie będę się specjalnie rozpisywał na temat tego czym jest calypso. Generalnie gatunek pochodzi z Trynidadu i Tobago i podobnie do samby w Brazylii jest mocno związany w odbywającym się tam karnawałem. Muzycznie to bardzo solidna ilość bębnów (w tym również najcudowniejsze - stalowe) i genialny, słodki akcent piosenkarzy. Teksty natomiast traktują głównie o urokach życia na tropikalnej wysepce. Do popularyzacji calypso bardzo znacząco przyczynił się Harry Belafonte, który zrobił w Stanach Zjednoczonych nielichą karierę. Ciekawostką jest, że właściwie najlepsze kawałki powstawały w latach 80-tych, kiedy mówiąc bez ogródek, inne organiczne gatunki dawały dupy. Styka.

Kawałek który chce wam przedstawić wykonuje niejaki Calypso Joe, który jak donosi okładka występował ze swoim zespołem w hotelu Courtleigh Manor (którego to płytka jest właściwie reklamą - taka forma nie powinna dziwić gdyż jak ostatnio doniósł mi znajomy, który niedawno wrócił z Jamajki w Kingston jest największa ilość firm nagraniowych na metr kwadratowy na świecie).

Enjoy i przepraszam za jakość nagrywki (ryski + jamaican press)

Calypso Joe - Zombie jamboree