środa, 24 grudnia 2008

Rarytasy z niemieckiej Mombasy


Ostatni w tym roku post, ale muzyczne podsumowanie pojawi się dopiero pod koniec stycznia albowiem czekam jeszcze na płyty, które w tym zestawieniu mogą zamieszać. Zbadałem sobie dotychczasowe posty i stwierdziłem, że są one zbyt mało nie rare nie obscure tylko scarce (jestem modny, do przodu, wyznaczam nowe trendy conie). A obowiązkiem każdego blogera jest nie promowanie dobrej muzyki tylko chwalenie się płytami, które "nie wyszły nigdy a ja mam je w kolekcji". Niestety ja nie jestem taki super, żeby mieć płyty widma. Może jednak kogoś zadowoli afro-funk z 1982 roku z... Niemiec. Mówiąc poważnie płyta jest naprawdę niezłym sztosem (lata po jakieś 50 euro) jeszcze z czasów kiedy kupowałem w ciemno paczki z płytami (piękne to były czasy) i zdarzały się w nich naprawdę cuda (jedyna płyta Affinity na spirali Vertigo, którą pogoniłem za 100 złotych a obecnie jest warta koło 400 - teraz nawet za 400 bym jej nie sprzedał, bo jest cudowna). Rok temu Sonorama wypuściła siódemkę z dwoma kawałkami z tej płyty, ale nie wiedzieć czemu nie ma na niej najlepszego. Ja jednak jestem taki dobry i puszczam go w miasto. Rzecz jest naprawdę mocnym muzycznie zjawiskiem za które odpowiedzialny jest Donald Ridgeway - basista w zespole Mombasa (regularnym afro-funkowym bandzie, który wydał pare rzeczy w Niemczech a Sonorama je odkopała ku uciesze wszystkich miłośników dobrej muzyki).

Ikwezi - Ikwezi

czwartek, 20 listopada 2008

Janowi Machulskiemu


Mam dylemat czy poruszać ten temat w tak smutnym dniu, ale najnormalniej w świecie nie mogę się z tym pogodzić. Wczoraj w oczekiwaniu na mecz z Irlandią stukałem sobie po kanałach i na TVP 2 trafiłem na galę nagród tygodnika Gala (!!!!). Zupełnie nie wiem o co tam chodziło, ale osoby za to odpowiedzialne powinny skończyć przed sądem ds zbrodni przeciw kulturze polskiej. Po pierwsze jakim prawem w publicznej telewizji ktoś przez godzinę w trakcie najlepszego czasu antenowego reklamuje swoją prywatną gazetę (?). Po drugie widok w jednym rządku laureatów Krzysztofa Pendereckiego i jakichś aktorek (?) serialowych o których po roku tylko najbliższe osoby będą pamiętać. LUDZIE CZY WY NIE MACIE WSTYDU? JAKIE SĄ GRANICE WASZEJ ZUCHWAŁOŚCI? Kultura osiąga poziomy tak niskie, że aż trudno sobie je wyobrazić. Do tego jeszcze odchodzą najwięksi. Kto po nich będzie ciągnął ten wózek?

Chyba od śmierci mojego dziadka nie było odejścia, które tak bardzo by mnie poruszyło. Właściwie nie wiadomo za co Panu Janowi stawiać pomniki. Czy za to, że był jednym z najwspanialszych aktorów? Czy też za to, że wychował całe pokolenia innych Wielkich.?A może za to, że był najsympatyczniejszą, najradośniejszą i najcieplejszą osobą publiczną? Nie będę przywoływał ról bo wszyscy je doskonale znamy i nigdy nie zapomnimy. Dla mnie samego najważniejszym jest chyba, że był to taki typ człowieka, który wygenerował takie pokłady ludzkiej życzliwości, że odbiło się to echem z pewnością w każdym zakątku świata. Blog jest muzyczny więc chciałbym jego pamięć uczcić jakimś utworem. W pierwszej chwili przychodzi do głowy motyw z Vabanku, ale daruje sobie to. Po pierwsze oczywiste, po drugie wcale moim zdaniem nie oddaje nastroju tej chwili, a po trzecie mimo wyjątków są to ripy z winyli których jestem właścicielem. Wybrałem więc It never entered my mind Milesa Davisa z płyty Workin. Wybrałem tak dlatego, że mimo wszystko Pan Jan zawsze będzie kojarzony z trąbką a tego instrumentu w utworze, który chce wam zaprezentować nie brakuje. Utwór jest piękny, momentami smutny, ale tylko troszkę. Głównie jest pełen pasji, spokoju i spod tego smutku wybija się optymizm. Wszystko takie jak Pan Jan.

Miles Davis - It never entered my mind

sobota, 8 listopada 2008

Lekcja organizacyjna i przepisy BHP na lekcji WF-u


Będąc rozbestwionym imprezami i sytuacją w której przez cały wieczór mam do czynienia z hitami ostatnimi czasy straciłem ochotę na wizyty na jakichkolwiek koncertach (nie licząc Natu na Openerze nie podobało mi się literalnie nic). Komety to jednak inna para kaloszy. Zespół którego koncertów zaliczyłem chyba najwięcej i zawsze było cudownie. Nie inaczej było wczoraj. Z tą tylko różnicą, że od poprzedniego razu minęło trochę czasu i wygląda na to, że przybyło mi oleju w głowie bo teksty docierały we mnie jeszcze głębiej niż zawsze. Nigdy specjalnie nie przywiązywałem wagi do przekazu w muzyce, ale tutaj nie sposób zmilczeć. Komety jak żaden inny zespół (reszta jest przynajmniej 3 klasy niżej) potrafią opowiadać o życiu mojego pokolenia. Bez trucia, zadęcia, pretensji. Po prostu fajnie. A muzyka? Miód. Są ballady, jest sieka kiedy trzeba. Wielkie dzięki Lesław.

Komety - Spotkajmy się pod koniec sierpnia

piątek, 7 listopada 2008

Propedeutyka Calypso



Na początek 3 powody dla których powstał ten wrzut. 1 oczywisty - jesień i konieczność doładowania akumulatorów, 2 - do kin wchodzi właśnie nowy Bond, a prawdopodobnie dla 95 procent naszego społeczeństwa jedyną stycznością z calypso (nie licząc ulubionych lodów mojego świętej pamięci dziadka) był kawałek Under the mango tree z jednego z najlepszych filmów w serii tzn. Dr No, 3 - kupiłem sobie za 5 złotych na allegro kolejną płytkę z kawałkami w tym najdoskonalszym tanecznie gatunku (znowu wyjdę na buraka, ale nie słyszałem o żadnym innym dj-u w Polsce który grałby calypso - nie mówie tu o współczesnej karykaturze soca, która ma z korzenną muzyką tyle wspólnego co disco polo, więc jeżeli znasz kogoś takiego to daj znać - wymodzimy jakąś wspólną imprezę) i jestem totalnie podjarany. Lekko przejadłem się obiadem więc nie będę się specjalnie rozpisywał na temat tego czym jest calypso. Generalnie gatunek pochodzi z Trynidadu i Tobago i podobnie do samby w Brazylii jest mocno związany w odbywającym się tam karnawałem. Muzycznie to bardzo solidna ilość bębnów (w tym również najcudowniejsze - stalowe) i genialny, słodki akcent piosenkarzy. Teksty natomiast traktują głównie o urokach życia na tropikalnej wysepce. Do popularyzacji calypso bardzo znacząco przyczynił się Harry Belafonte, który zrobił w Stanach Zjednoczonych nielichą karierę. Ciekawostką jest, że właściwie najlepsze kawałki powstawały w latach 80-tych, kiedy mówiąc bez ogródek, inne organiczne gatunki dawały dupy. Styka.

Kawałek który chce wam przedstawić wykonuje niejaki Calypso Joe, który jak donosi okładka występował ze swoim zespołem w hotelu Courtleigh Manor (którego to płytka jest właściwie reklamą - taka forma nie powinna dziwić gdyż jak ostatnio doniósł mi znajomy, który niedawno wrócił z Jamajki w Kingston jest największa ilość firm nagraniowych na metr kwadratowy na świecie).

Enjoy i przepraszam za jakość nagrywki (ryski + jamaican press)

Calypso Joe - Zombie jamboree

niedziela, 12 października 2008

Muzyczne piękno


Muszę przyznać, że idea muzycznego podsumowania roku na diggin na maxa mi się podoba i w tym roku mam zamiar zabrać swój głos w tej dyskusji. Z uwagą przesłuchuje albumy i zastanawiam się nad swoimi typami. Nie pamiętam już kiedy w moje ręce wpadł właśnie ten (V/A - FALLIN' OF THE REEL VOL. 2), ale najnormalniej w świecie nie wierze, że w tym roku pojawi się coś co strąci go z 1 miejsca w tym zestawieniu. Płytka zawiera materiał który wcześniej został wydany przez Truth & Soul na siódemkach i znaleźć tam można wszystko to co grzeniaczek lubi najbardziej :) czyli funk, soul, jazz i latynosy. Album jest chyba jakimś pieknym urzeczywistnieniem snu każdego dla którego Wax Poetics jest najciekawszą gazetą a Dusty Groove najwspanialszym miejscem na ziemi. Nie przepadam za składankami dlatego, że przeważnie robione są od czapy i kawałki poza hitowatością nie mają ze sobą nic wspólnego. W tym wypadku jest jednak inaczej. 27 numerów z bardzo różnych styli a tworzą tak harmonijną całość jaką ja będę tworzył z moim Saabem 900 sport coupe kiedy wreszcie go kupie. Trudno powiedzieć co powoduje tą idealną osmozę ale chyba jest nim enigmatyczne słówko piekno tzn. prawda i prostota, których tak bardzo brakuje teraz w muzyce i otaczającej nas rzeczywistości (taki właśnie jest proponowany przeze mnie kawałek przy okazji będący też reinterpretacją Wu-tangowego klasyka). Po mojemu płytka ta udowadnia, że muzyka ma jeszcze szanse i coś do powiedzenia. Tak samo jak obecność ludzi naprawde dobrych i bezinteresownych (pozdro Prince ;) ) daje mi jeszcze nadzieje na to, że w tych czasach w których "dobro bardzo nisko upadło" daje się żyć. Trzeba nam jednak zamiast modzić srapstepy i inne wynalazki korzystać ze sprawdzonych wzorców i robić muzyke która opowiada o czasach w których żyjemy. Tak samo jak do szczęścia w życiu potrzeba nam uśmiechu na twarzy i wiary, że dookoła mamy przyjaciół, a nie wrogów zamiast największego w całej wsi telewizora. Przyjemnie jest też widzieć, że inni patrzą na to podobnie czego dowodem jest dla mnie to, że na Discogsie numer ten został przez wszystkich jego posiadaczy oceniony na maksymalną notę. Przeglądam ten serwis chyba codziennie i nie widziałem jeszcze czegoś podobnego. Piękno zwycięży. Miało być jeszcze o tym dlaczego muzyka z Nowego Jorku jest lepsza od tej z LA, ale tak popłynałem, że chyba i tak nikt tego nie przeczyta.

El Michaels Affair - CREAM


wtorek, 23 września 2008

Kiedy duch umiera pojawia się forma


Dzisiaj też nie będzie zbyt dużo przytruwania. Powiem tylko, że kawałek jest remixem utworu skomponowanego przez Ennio Morricone do filmu erotycznego z 1974 roku. Powiem też, że słuchając go mam ochotę wystawić głośniki przez okno i volume odkrecić na full. Powiem też że na płycie jest więcej totalnych bangerów i gadanie, że Compost to syf jest dowodem na syf w głowie tych którzy tak mówią. Powiem też że Ennio Morricone jest genialny. I na koniec powiem też że wrzut powstał specjalnie dla K. Trzymaj się ciepło 1,62

Amalgamation of soundz - La Cugina

sobota, 13 września 2008

Funkowy Kombinat - Promomix


Miałem nadzieje, że pierwszą własną rzeczą jaką wrzucę na bloga będzie nowy mix z world music, ale mega zapieprz i nieodparta chęć posiadania trzech nobilitujących literek przed nazwiskiem doprowadzą prawdopodobnie do tego, że w tym roku nie ujrzy on światła dziennego. Żeby jednak nie zamulać kolejnymi smętnymi osobistymi wypadami wrzucam swój ciągle aktualny promomix. Bez fałszywej skromności powiem, że nadal na maxa mi się podoba. Jeśli i tobie się podoba to nie obrażę się na sensowną bookingową propozycję :) A poważnie to jest on tym czego sam oczekuje na dobrej imprezie w schemacie 50% disco/funk + 50% latin jazz/calypso. Nie ma chyba sensu dalej nawijać na ten temat. Niech muzyka mówi sama za siebie. Na koniec wielkie dzięki dla Irenki za płytę z obrazka i przy okazji mój ulubiony kawałek z mixu.

Tracklista:
Tekst z płyty demonstracyjnej Columbia quadrophonic sound
Ebony rhythm band - the thought of losing your love
Roy ayers - green & gold
Silver convention - heart of stone
Claudia barry - dance dance dance
Andrzej Zaucha - ksiezniczka
Edwin starr - contact
Crown heights affair - sure shot
Breakout - planet rock (jazz)
Tito lopez combo - our man from bombay
Original tropicana steel drum band - spanish hustle (kon re-edit)
Juju orchestra - kind of latin rhythm (smoove mix)
Pointer sisters - Chainey do
Cumbia del campo - pin pin
Jorge Ben - a cegonha me deixou madueira
Baron - feeling it

Funkowy kombinat - promomix

czwartek, 31 lipca 2008

Pani piękno


No i znowu Was okłamałem. Obiecywałem, że będzie coś pod nóżke i nie wywiązuje się z tego. Zakładałem też, że na moim blogu nie będzie wrzutów z youtuba ale jak widać w wirtualnym świecie tak samo jak w realnym nie obowiązują żadne zasady. Na płytke dopiero czekam. Zresztą gramofony zasztabowane po kolejnej przekozackiej imprezie Alternatywy BMX (Henio jesteś wielki). Sam nie wiem co powoduje, że jak słucham tej Pani to mam łzy w oczach. Pewnie mają na to wpływ wspomnienia z dzieciństwa kiedy była to jedna z najczęściej słuchanych kaset w czasie podróży samochodem z tatą (pirat ma się rozumieć obecnie bardzo szanowanej firmy TAKT - chyba jest coś na rzeczy z tym powiedzeniem, że 1 milion trzeba ukraść bo mimo 8 lat mojej ciężkiej pracy miliona nawet na horyzoncie nie widać). Głównym powodem jest jednak wrażenie jakby ta Pani w każdym utworze oddawała swoje serce i emocje na tacy. No i ten głos. Piękny, głęboki, czysty. Pod klipem jakaś Pani napisała, że po wysłuchaniu ma się ochotę być lepszy człowiekem. Nic dodać

niedziela, 13 lipca 2008

Wynurzeń Grega ciąg dalszy

Postanowiłem zmienić nazwę bloga na bardziej buńczuczną i oddającą moje samouwielbienie w temacie muzyki. A dzisiaj nie dosyć, że buńczucznie to jeszcze nielegalnie. Mogłem wrzucić kawałek z albumu Renaissance - Renaissance, który uważam za najlepszy w temacie prog rocka i którego jestem szczęśliwym właścicielem, ale tego nie zrobie bo mam taki kaprys. Skoro zwyczajną sytuacją w Polsce jest, że klient rzyga na siedzenia w autobusie nocnym, kierowca go upomina, a potem musi przepraszać za "naruszenie nietykalności osobistej" to ja mam prawo wrzucić raz kawałek z płyty której nie mam (ale miałem i niedługo znowu będę miał). Przed chwilą ściągnięty z rapidshare'a The Kettle z albumu Valentyne Suite (możecie wierzyć lub nie, ale z tego co mi wiadomo jedynego pirata jakiego posiadam na swoim komputerze) grupy Colosseum. Kawałek ma powera porównywalnego chyba tylko do Ace of Spades Motorhead. Niespecjalnie tajną ciekawostką jest to, że kawałek został zsamplowany przez Fatboy Slima w Ya Mama (można chyba nawet powiedzieć zjechany, bo poza wyszukaniem go Norman nie napracował się zbytnio). Tak samo jak w przypadku Return to Forever chciałem wrzucić coś dłuższego (czyli utwór tytułowy) , ale 16 minutowe wrzuty nie przyciągną czytelników. Nie będę się zbytnio rozwodził na temat albumu poza tym, że był krokiem milowym dla Prog Rocka i z pewnością warto go posłuchać całego oraz, że oryginałka na spirali Vertigo śni się niejednemu kolekcjonerowi. Band nagrał jeszcze dwa studyjne albumy i rozpadł się zasilając takie super grupy jak Atomic Rooster, Humble Pie czy Greenslade.

Colosseum - The Kettle

Można teraz przejść do zasadniczej części czyli przedstawienia się . Generalnie blog powstał po to żebym mógł się podzielić z wszystkimi miłośnikami muzyki swoją zajawką i trochę pomądralować w tym temacie. Dla żartu trochę w 2 pierwszych postach zarzuciłem nieparkietowe rzeczy, ale z pewnością od następnego postu będzie już dużo tematów pod nóżkę, bo pewnie jak każdy kto gra imprezy z wiekiem coraz bardziej nabieram przekonania, że głównym celem muzyki jest bawić (nawet miałem w tym poście zarzucić swojego mixa, ale na ostatniej imprezie się tak "zgrałem", że postanowiłem pojechać trochę bardziej ambitnie). Nudny to tekst i wyświechtany, ale na tym blogu nie będzie żadnych gatunkowych ograniczeń. O tym, że nie mają one żadnego sensu dowiedział się z pewnością każdy kto kiedyś na imprezie słyszał Ring of fire Johny'ego Casha i widział co ludzie potrafią robić w czasie tego niby nie tanecznego kawałka. Spodziewajcie się więc wszystkiego.

poniedziałek, 30 czerwca 2008

Odplast


Napisałem pierwszego posta, który zdążył być nawet skomentowany, ale stwierdziłem że nie powinno się opisywać ulubionych płyt o 3 w nocy. Ten album jest zbyt piękny, żeby recenzować go jak płytę na ostatniej stronie dodatku telewizyjnego. Ze strachu przed kolejną gafą pójdę wiec na łatwiznę i wkleję opis z allmusic.com. Niech się obruszają ci którzy uznają to za nieprofesjonalne, ale kiedy ma się do czynienia z czymś bardzo rzeczowym, kopiowanie tego nie jest grzechem.

The legendary first lineup of Chick Corea's fusion band Return to Forever debuted on this classic album (titled after the group but credited to Corea), featuring Joe Farrell on soprano sax and flute, the Brazilian team of vocalist Flora Purim and drummer/percussionist Airto Moreira, and electric bass whiz Stanley Clarke. It wasn't actually released in the U.S. until 1975, which was why the group's second album, Light as a Feather, initially made the Return to Forever name. Nonetheless, Return to Forever is every bit as classic, using a similar blend of spacy electric-piano fusion and Brazilian and Latin rhythms. It's all very warm, light, and airy, like a soft breeze on a tropical beach -- hardly the sort of firebrand approach to fusion that Miles Davis, Tony Williams, and the Mahavishnu Orchestra were exploring, and far less rooted in funk or rock. Corea also bathes the album in an undertone of trippy mysticism, not only in the (admittedly dated) lyrics, but in his cosmic keyboard wanderings, which remain melodic and accessible through most of the record. There's one genuine pop song in the groovy samba "What Game Shall We Play Today," and while "Sometime Ago" has similar elements, it's part of an ambitious side-long medley that features a stream-of-consciousness intro and a jubilant, Spanish/Mexican-style closing section called "La Fiesta," complete with castanets and flamenco modes. The title track is another multi-sectioned work, featuring Corea and Purim in wordless unison on two different, catchy themes, plus breezy work from Farrell and lots of Brazilian-flavored rhythmic interplay. And the dreamy, meditative "Crystal Silence" is an underrated gem waiting to be rediscovered. Certainly, this edition of Return to Forever wasn't inclined toward high-voltage jazz-rock (as the next one was), but this group's two albums still stand as some of the most imaginative and distinctive early fusion recordings.

Chętnie wrzuciłbym Sometime Ago, ale kawałek jest troszkę przydługi (23 minuty). What game shall we play today także dobrze oddaje to o co chodzi na tej płycie. Na koniec warto chyba dodać, że muzycy nagrali już jako Return to Forever kilka kolejnych świetnych płyt oraz mieli piekne indywidualne kariery. Wielka szkoda, że ECM wydało tak mało płyt w których na pierwszym miejscu stoi człowiek (nigdy nie zrozumiem jak można zrezygnować z najpiękniejszego instrumentu jakim jest ludzki głos).

Chick Corea - what game shall we play today